Czas na espresso – czas na sugartrip w Italii!

woda-do-espresso1Przymierzałam się do tego postu już od pewnego czasu, jeszcze zanim przekroczyłam granice słonecznej Italii. Tak długo? Coś wyjątkowego musi rozpocząć ten rozdział – mówiłam. Minęło dokładnie osiem dni od kiedy porzuciłam rua i ulica, a przeprowadziłam się na via…  ale dopiero buena vista, toskańskie wino i stwierdzenie Portugalczyka, że w Lizbonie mieszkałam w snobistycznej dzielnicy spowodowało, że zaczynam trzeci rozdział moich słodkich, słodszych i najsłodszych przygód.

To właśnie tutaj z Portugalczykami rozmawiam o wiszących lizbońskich gatkach, z Greczynką piję frappe, a na widelec nawijam najlepsze pod słońcem spaghetti.  Trochę akademicko, bardziej europejsko, międzykulturowo, zdecydowanie po włosku, ale na dłużej alithria przenosi się do Italii. Benvenuto!

Suszące się lizbońskie gatki

Widok zza okna mojej pracy jest wyjątkowy, bo zmienny. Praktycznie codziennie inny. W środy rozpościera się czerwień, pod koniec tygodnia – biel, a w poniedziałki jest bardzo kolorowo. Ta różnorodność dotyczy także rodzaju widoku: od spodenek po prześcieradła i skarpetki.

Jak to w Lizbonie bywa, pranie wywiesza się zza okna i zza okna się je zbiera. System jest bardzo prosty, ale każdy obowiązek można sobie urozmaicić. Mieszkańcy mają niewielkie balkony: wąskie i krótkie. Zakłada się więc linki poza nimi, a wywieszone pranie łopocze na wietrze nad głowami przechodniów. Często montuje się także mały mechanizm, pozwalający po pociągnięciu sznura dostać się do jego końca. Zjawisko nie jest typowe tylko dla dzielnic poza centrum miasta, wręcz przeciwnie. Te biedne, ale i najbardziej urokliwe, bo najstarsze, są w sercu Lizbony i tam nad głowami spacerowiczów wiszą i powiewają gatki. Prawdopodobnie ukochani podczas wieczornych randek nigdy nie patrzą w górę.

Zbieranie prania jest sztuką, której nie opanowałam. Istna gimnastyka i sprawność manualna są na najwyższym poziomie. W moim przypadku poziom ten dotyczył patio sąsiada, który wzbogacił się o kilka skarpetek.

Trzeba jednak przyznać, że Lizbończycy są bardzo uczciwi – nigdy nie słyszałam o nagłym zniknięciu suszących się gatków.

Za macane płaci macant

Portugalski kryzys może zmieść z rynku praktycznie wszystkich graczy, ale nigdy właścicieli restauracji. Ten kulinarny biznes miewa się całkiem nieźle i to wcale nie z powodu turystycznej ciekawości. Przyczyną nie jest ani południowa siesta w formie jedzenie w knajpkach łokieć w łokieć, ani portugalska świętość pory strawy. A nawet nawoływacze-specjaliści od menu. To wszystko nie wynosi portugalskich restauracji na ekonomiczny szczyt. Sprawa jest iście marketingowa. A subtelnie pozdrawiając moich profesorów, powiem: jest to wręcz kwestia wizualności przekazu komunikacji interpersonalnej. Jedna zasada – wiele monet: trzeba pokazać wszystko, co restauracja posiada. Najlepiej, gdy jest małe, niewinne, wprost lekkie, a przepyszne. Nie od dziś wiadomo, że najpierw jemy wzrokiem, a w oczekiwaniu czas wydłuża się niczym nanoguma.

Zasiadłam przy kratowanym portugalskim obrusie i dostawszy menu zamówiłam przysmak Setubalu. Pozostało czekanie na przypłynięcie ryby. Zanim zaczęłam rozmawiać z towarzyszką całodniowej ucieczki z pracy, rozpoczęło się przedstawienie. Swoją drogą moje próby wymknięcia się z pracy często kończyły się wręcz katastroficznie. „Luis Young Spice”, jak nazywałam swojego szefa, zawsze potrafił wyczuć, kiedy nielegalnie wychodzę z firmy. Dobrze, że poczta była niedaleko, a on wierzył w niezwykłe pączkowanie mojej rodziny i ogromną tęsknotę wypisaną w listach. Choć dwukrotne zatrzymanie się windy, wciąż jest dla mnie dziwaczne.

Tym razem to kelnerka tanecznym obrotem w prawej ręce trzymając oliwki (azeitonas) w czosnku podaje ciepły chleb i pasztet z sardynek. Po chwili, na stole z gracją loduje jeszcze coś kolorowego, ser (queijo) i sosy.  Pierwsza myśl? Dość oczywista – cóż za gościnni ludzie. Druga? Co najpierw zjem. Trzecia? Ten widelec jest całkiem ciężki.  Dopiero potem, jakby z oddali, doleciały do mnie słowa: jak dotkniesz to płacisz.

Kelnerzy nie muszą nawet zachęcać. Wystarczy ze pachnący chleb i błyszczące oliwki leżą tuż przed twoim nosem, na wyciągniecie reki, podczas gdy ty – głodny czekasz na swoje smaczne danie. I tak jedząc przystawki rachunek nieoczekiwanie się potęguje. Nawet świadomość gdzieś tam grillowanych świeżych sardynek z ziemniaczkami nie umniejszy mocy zapachowi i widokowi tych drobnostek, które tylko czekają aż się je pomaca.
Niewielki wkład, a wielkie korzyści.

Nie tylko na „polski sposób”

Okres przedświąteczny i poświąteczny (szczególnie) to odwieczny problem zmieszczenia ważnych kilogramów w walizce. Odwiedzamy rodziny, krainy, świętujemy i… latamy. Jak zmieścić wszystko, co najważniejsze tak, by ważyło mniej niż 23 kilogramy oraz było małe, niepłynne i niedługie w podręcznym bagażu. Mierzyłam, ważyłam i siadałam na walizkę wielokrotnie, w końcu zmobilizowałam wszystkich współlokatorów. A zatem, każdy musiał odtajnić swoją rzeczywistą wagę, aby potem zrobić to samo z walizką w dłoniach. Za każdym razem wynik był inny, więc po kolejce zjadaliśmy to, co miałam zabrać dla rodziny i znajomych. I tak zamiast z czterech regionalnych, portugalskich serów zrobiły się dwa. Kiełbaska do koszyczka zmniejszyła się również o połowę, a w ramach cichego apelu białych bluzek – skonsumowaliśmy czerwone Porto. W końcu z walizki ubywało,  a przybywało w biodrach. Skończyliśmy zacną misję, licząc na cud (który o dziwo się zdarzył) i sklepy duty free.

Inaczej poradził sobie miłośnik nurkowania. Pani, lubująca się w ważeniu każdego grama i dokładnym mierzeniu bagażów nie pozwoliła mu przejść z plecakiem, z którego wystawały… płetwy. Długo nie myśląc założył je na stopy (i skarpetki). A ona zamiast pogratulować pomysłowości, zezłościła się i odwróciła na pięcie. Turysta natomiast w dość oryginalnym obuwiu i prawdopodobnie szalenie wygodnym pomaszerował dalej.

Chodzą słuchy na lizbońskich ulicach o Polce, która bardzo chciała zawieźć swojemu portugalskiemu chłopakowi narodowe przysmaki. Pewnie też długo się nie zastanawiała, bo niektóre mięsidła włożyła do kieszonek, a że nadmiernie oszczędzała na miejscu w walizce to założyła dwie kurtki. Zawsze o dwie kieszonki i parę rękawów więcej na krakowską.

Długo można snuć lotniskowe opowieści o sposobach upychania niedozwolonych kilogramów, choćby poprzez „wynajmowanie” kolegi, z którym potem spotyka się delikwent w łazience i dokłada rzeczy do uprzednio zważonego plecaka. Nie czułam się winna, w końcu odmówiłam sobie obiadu jako ekwiwalent. A cud, który mi się zdarzył przed wylotem prawdopodobnie oszczędził od jednego do dwóch kilogramów, bo tuż przed wejściem na lotnisko odpadła całej długości metalowa rączka. Taki cud!

P.S. Dziękuję wiadomej Agnieszce za zabranie nadkilogramów 🙂

Tajemniczy czerwony dywan

Zawzięta maniaczka filmów spotkała się ze znawcą ich tworzenia. Jakież inne ścieżki można pokonywać niż te obok, za i w kinie? Niby zwykły spacer, a nie może się obyć bez filmowych aluzji. Idąc jedną z głównych lizbońskich ulic, zaraz naprzeciwko „nastej” rzeźby nagiej kobiety, zauważyłyśmy muzeum kinematografii, a tuż za nim bajeczne kino.

– Wchodzimy?

– Nawet nie pytaj dwa razy – odpowiedziałam.

Jedynym mankamentem był brak widocznej informacji o projekcji. I dla mnie istotnej – czy będzie ona w oryginalnym języku (czyt. zrozumiałym). Weszłyśmy rozległymi, drewnianymi schodami i zatrzymałyśmy się przed czerwonym dywanem, prowadzącym do okazałej sali. Uśmiechamy się przez szybę, a tam, w kasie, przystojny gentleman informuje o wszystkim doskonałą angielszczyzną. Wydawało się, że rozumiem, co mówi, a jednak wciąż nie wiedziałam o czym mówi, a może raczej nie dowierzałam. Agatha zaczyna mówić po portugalsku, ale po iberystycznych zajęć niezamierzenie wplątuje hiszpańskie słowa, na co Pan reaguje natychmiastowo – po hiszpańsku. Taki poliglota wszystko nam wyjaśni! Zaczęło się od ceny biletu, a skończyło… zdumieniem.

– Dzisiejszy spektakl jest tajemnicą – powiedział. –  Dokładnie to premiera.

– I nie wiadomo, o czym będzie to film? Chociaż, czy komedia lub dramat? – pełna zaskoczenia pytałam.

– Nie, to jest niespodzianka – utwierdził nas, pokazując większość swoich zębów.

 To ostatnie słowo odmienił nie tylko na hiszpański i angielski, ale oprócz francuskiego wydaje mi się, że usłyszałam niemiecki. Chciał być pewien, że zrozumiałyśmy. Właśnie z powodu niepełnego zrozumienia kupiłam bilet, a tak naprawdę monstrualnej ciekawości.

– Gratuluję. Zapraszam na 19.00 będą artyści, czerwony dywan i wino.

Oby był film!

Piesi przodem

Skoro jeździłam prawie po całej Portugalii i wszystkimi dozwolonymi środkami transportu po lizbońskich drogach, może oprócz hulajnogi, czuję się nawet w obowiązku podzielenia się moimi obserwacjami, także z pieszymi. Jezdnie, jakie są każdy widzi, a jak niedowidzi do poczuje.

Ledwie wyjeżdżając z Lizbony można odczuć powiew Unii Europejskiej, a dokładnie jej pieniędzy. Sieć autostrad jest rozłożona na cały kraj i mimo, iż są płatne (więcej tu), łatwo i szybko można dojechać dosłownie na koniec Europy. Szczęśliwcy. A skoro już ktoś wybiera się w samochodową podróż, koniecznie musi przejechać mostem Vasco da Gama Na północ od Lizbony, biały, najdłuższy w most w Europie, którego długość wynosi 16 km, spina brzegi Tagu. Ja wolę krótszy, ale o wiele bardziej urokliwy – most 25 de Abril. Nawet, jeśli ktoś zwyczajnie nie lubi ogromnych kładek, może przedostać się na drugi brzeg tylko: wpław, łódką lub promem.  Mnie radowały podróże samochodem drogą z dala od głównych tras. Co prawda, gubiliśmy się permanentnie, ale to zasługa braku nawigacji oraz darmowej mapy – w najważniejszych miejscach były reklamy. Spontaniczne decyzje i jedna zasada: jechać jak najbliżej wybrzeża. Małe, przybrzeżne trasy, wcale nie zawstydzające Portugalii, a prowadzą przez malownicze wioski i porty.

W samej stolicy nie jest już tak klarownie, ale za to absurdalnie. Portugalczycy jeżdżą jak szaleńcy. Przyjęło się, że wariację określają zawrotne prędkości.  Nie tutaj.Ta samochodowa frenezja to istny majstersztyk. Wjazdy w niemożliwie małe przestrzenie, próby skręcania w miejscu, podejście „przecież zdążę” i najważniejsze – zatrzymywanie się jak najbliżej celu, i w ogóle raptowne zatrzymywanie się. Kiedyś widziałam, jak Portugalczyk wykonywał piruety swoim samochodem, bo za wszelką cenę musiał zaparkować bagażnikiem w stronę sklepowych drzwi, po czym kupił chleb i dwa pomidory. Myślę, że nawet nie wiedzą, w którym miejscu włącza się światła (choć w kraju słońca można im to wybaczyć), a na pewno z wielką radością zamieniliby kierunkowskazy na uchwyty do kawy. Pasy poziome zazwyczaj są dekoracją, a zebra to miejsce parkowania. Lubują się w rondach, sama zaczęłam darzyć je wielkim uczuciem, kiedy robiliśmy kółka, by móc zdecydować o kierunku wyprawy. Za to są mistrzami parkowania na szczytach oraz sprawnej jazdy w niezrównanie wąskich uliczkach. Każdą wolną przestrzeń potrafią wykorzystać, by w niej zostawić swój czterokołowiec. Wszystkie portugalskie miasta są dość gęsto zabudowane, ogromna liczba ulic i uliczek jest jednokierunkowa, co skutecznie utrudnia poruszanie się samochodem  po mieście. Oni nieźle sobie z tym radzą. Obecne są też korki, bo Portugalczycy nawet małe odległości pokonują własnymi autami, choć wielu z nich zostawia swoje pojazdy, by przesiąść się do metra. Używają klaksonów tylko, gdy czekają w sznurze samochodów, tak jakby akurat wtedy miało to sens…

Jednak kierowcy szanują pieszych, nawet więcej – uważają ich za uprzywilejowanych uczestników ruchu. Zwyczajnie mają status świętych krów. Czerwone dotyczy kierowców, a stojący i czekający na zmianę światła przechodzeń to na pewno turysta. Portugalczyk patrzy na samochody, nie na sygnalizację. Przechodziłam przez przejście z policjantami właśnie na czerwonym świetle, za to mandaty nie istnieją. Portugalscy kierowcy z reguły ustępują pierwszeństwa pieszym, nie tylko młodym blondynkom,  ale też tym, dla których zebra to tylko zwierze.

Śmiesznym zachowaniem są kolejki. Długie sznury pojedynczo stojących ludzi to nie ogonek za darmowymi posiłkami, czy szczęśliwymi kuponami (Portugalczycy uwielbiają zdrapki, losy i zakłady). To kolejka do autobusu. Akurat w tej kwestii musi być porządek, więc jeden za drugim stoi i czeka. Na krawężniku, wzdłuż budynków, oparty o kolegę – czeka. Niedługo, bo zazwyczaj przyjeżdżają na czas, ale potem ludzie po kolei wchodzą i mimo trojga drzwi, wejściowe są tylko jedne. Jest jeszcze niezawodne, lizbońskie metro – szybkie i sprawne. Cztery linie, nazwane kolejno kolorami: verde, amarela, vermelha, azul. Artyści też potrafili zadbać o podziemnych podróżników – na ścianach malowidła, cytaty Pesoa i rzeźby.

W pociągu do Setubalu (na południe od Lizbony) turyści mają szansę oszukać system, nie żebym do tego zachęcała, ale lepiej nie starać się kupować biletu po angielsku. Zanim wejdzie się do dwupiętrowego pociągu trzeba przyłożyć bilet do czytnika, łatwo ominąć ten punkt, bo nie ma bramek. A potem tylko nadzieja, żeby nie było konduktora, a jak już się pojawi, to aby uwierzył w nieporadność obcokrajowców. To, co zostaje na bilecie można wykorzystać, choćby w drodze powrotnej. I tak 4 euro w kieszeni, które można wydać na przejażdżki do najstarszej lizbońskiej dzielnicy – Alfamy – żółtym tramwajem.

Rytualny balkon

Balkon mojego, wynajmowanego pokoju należy do wszystkich mieszkających w lokum 18 przy Rua Ferreira Lapa, ale tylko ja permanentnie na nim przesiaduję, i dodatkowo wiszące skarpetki współlokatorów. Dziwaczny zapach, prawdopodobnie jeszcze dziwaczniej wyglądających potraw sąsiadów z niższego piętra miesza się ze zmiękczającym płynem, kupionym w promocji za rogiem. Zawsze miałam kiepskie poranne wyczucie czasu. Albo wstawałam za wcześnie i jeszcze nikt nie zaparzył kawy, albo już jej prawie nie było. Ekspresu się nie tykam, i nie chodzi o skomplikowaną, czy też łatwą jego obsługę, nie dociekam – świętość gospodyni. Ekwiwalentem, zatem stała się czarna, mocna herbata z mlekiem.

To stąd patrzę na lizbońskie dachy, tutaj też nauczyłam się jeść zimne tosty, i dzięki temu miejscu poznałam parterowego sąsiada. Spadające ze sznura skarpetki mogłam ignorować, choć patrząc do szuflady zaczynam żałować tej ignorancji. Rozbijający się na jego werandzie kubek (już po raz drugi) wzbudził we mnie poczucie winy, musiałam się przyznać. To na tym balkonie wyjątkowo zainteresowałam się Szumowską. Czasem owinięta ogromnych rozmiarów czerwonym kocem, sporadycznie z maseczką na twarzy, a niekiedy w piżamach, wykonuję poranny rytuał: przepełniony kubek, zapełniony talerz, zapisane bądź nieodczytane kartki.

Prawie na przeciwko, bardziej jednak z ukosa i o piętro niżej mieszka moja berlińska koleżanka, miłośniczka słuchania audiobooków na powietrzu. Z mojej perspektywy wiszące ręczniki zawsze powiewają nad jej głową i nie mogę pozbyć się tego widoku. Rano spieszy się do pracy, więc tylko zamacha do mnie. Jej współlokator wyłania się wieczorami ze swoją partnerką – gitarą. Brazylijska dusza. Nasze zdecydowanie niewerbalne dialogi odbywają się głównie w tej dziwacznej przestrzeni. Najczęstszą bywalczynią balkonu jest jednak Agatha z Nottingham. Podobno na zewnątrz ma lepsze internetowe połączenie, i to jej okrzyki można usłyszeć, przede wszystkim  o tym, że krzyczała wcześniej.

Z pozoru mój malutki balkonik wydaje się zatłoczony i pełny życia, ale wcale tak nie jest. Wszystko, co się dzieje, wydarza się poza nim. Słychać bębny, na których w dali grają protestujący, sobotnie harmonijkowe próby jakiejś istotki, pomiaukiwanie kota, czy wywód zniecierpliwionej sąsiadki, która po raz kolejny tłumacza, że ryby to też mięso, a ona jest wegetarianką. Może właśnie z powodu rozmiaru balkonu, a może umiejscowienia na szczycie lub rzuconej w kąt i nieużywanej lornetki, czuję potrzebę obserwowania, czasami nawet robienia notatek. Ach, te akademickie wpływy… Pan z brodą podlewa tylko co drugi kwiatek, z resztą i tak jestem pełna podziwu dla jego starań. Przez cały styczeń myślałam, że kolekcjonuje doniczki, teraz w co drugim naczyniu, chyba (wciąż nie jestem pewna) coś rośnie. Pani z piętra niżej czasami z włosami w kolorze kasztanu, a niekiedy czereśni, wiesza spodnie zawsze nogawkami do góry. Ta obok, natomiast wybiera tylko czerwone spinacze. Trochę dalej, na dachu budynku, ktoś zainstalował werandę, zazielenił krzakami i nawet postawił prysznic, a przynajmniej konstrukcja na takowy wygląda. Wszystko jeszcze zimuje. Na dole, z kolei, są trzy małe ogródki, opis tego po prawej stronie przemilczę, a to z powodu przyjętej przeze mnie żałoby – po remoncie w miejscu wyciętych drzew pojawiły się płytki i beton. Ten pośrodku, niemalże pode mną, jest uroczy, wypełniony cytrynowymi drzewkami, których owoców nikt nie zrywa. Solidaryzując się z nimi przestałam kroić cytrynę do herbaty. Ten po lewej jest często użytkowany, to słychać. Pośrodku rośnie kaktus, jakby naturalistyczna odmiana fontanny, a od niego prowadzą trzy ścieżki. Jedna do zacienionego miejsca, być może w celu odpoczynku, pożywienia się, a może bardzo osobistych rozmów. Druga to zdecydowanie kierunek potrzeb pilnych, a jakże podstawowych. Trzecia? Cóż, wciąż jest dla mnie tajemnicą, ale nie wychylam się – lubię sekrety.

Tylko raz zdarzyło mi się pić moją mleczną herbatę z deszczówką. To był dzień, kiedy po tygodniu podróżowania jadłam śniadanie na balkonie i zdałam sobie sprawę, że przyjdzie czas, gdy opuszczę ten przecież niezbyt zachęcający, wręcz brzydki balkon, choć mój – własny, słoneczny i lizboński. A może tego dnia tylko o tym śniłam…

Smak mojego życia na południu Portugalii

Już po raz drugi próbuję pisać na temat portugalskiej kuchni. I wciąż rozdrabniam na kawałki to główne danie, ale to dlatego, że jest przyrządzone z wielu składników. Jedzenie zarówno jako rzeczownik, jak i czasownik jest szalenie ważne w kraju na skraju Europy.

Ostatnia wycieczka na Południe wzbudziła we mnie wiele emocji, a także poruszyła kupki smakowe. Odwiedziliśmy przy okazji festiwal mięsa w Alentejo, regionie, gdzie ryby nie są pierwszą pozycją w menu. Sam festiwal wyglądał trochę jak polskie wakacyjne, jarmarczne festyny, z tą różnicą, że na każdym stoisku nieustannie dumny gospodarz kroił swoje specjały, nigdy nie mogąc skończyć opowieści, gdzie, i w jaki sposób przygotowuje mięsiwo, a i wciąż namawiał do jego kosztowania. Próbowanie podczas takich wydarzeń jest obowiązkowe. Różne rodzaje mięsa, wiszące nogi i gulasze z uszu czworonogów za bardzo mnie nie przekonywały, co innego regionalne sery, o których za chwilę.

Nigdy nie zapomnę mojego ulubionego portugalskiego śniadania, jedzonego na południu kraju. Siedziałam na werandzie na drewnianym krześle z okrągłym oparciem, nogi były pomalowane na niebieski kolor, siedzenie natomiast na czerwony. Miałam jeszcze mokre włosy, ale zapach kawy był wyjątkowo silny, może dlatego, że gospodarz otworzył okna, także te od kuchni. Pośpiesznie więc przeniosłam się do jadalni zwanej sala. Dostaliśmy wielkie pajdy chleba, mleko, owoce, kolorowe konfitury, lokalną kiełbaskę i… sery. Najpierw jednak łyżeczka powędrowała do słoika z domową, pomarańczową konfiturą. Nigdy w życiu, a jeśli to możliwe, także poza nim, nie jadłam tak pysznej konfitury. Banalnym jest powodzenie: rozpływała się w ustach, bo już gdy wynurzałam ową łyżkę – powidła były płynne. Kawałki skórki pławiły się w tej pomarańczowej rozkoszy, jak i mój język. Mogłabym się wykąpać w tej konfiturze. Najpopularniejszym przetworem owocowym jest jednak dżem z marchewki. Unia Europejska z tego względu musiała uznać marchew za owoc. Brawo dla Portugalii! Tylko dodam, że mają także dżem ze słodkich pomidorów.

Nie byłam na tyle silna, by siedzieć wewnątrz budynku, postanowiłam przeprowadzić się z powrotem na werandę, tylko tym razem z całym zapleczem i moimi przyjaciółmi. W mig wszystko przenieśliśmy, a ja w słońcu, z widokiem na cytrynowo-pomarańczowy sad, mogłam i rozkoszowałam się ciepłym chlebem, queijo de serra, a na nim grejpfrutową konfiturą. Czas wtedy przestał płynąć, tak jak i teraz, gdy wspominam najsmaczniejsze śniadanie mojego życia.

Jadąc do Portugalii nigdy nie myślałam, że to kraj serem i jajkami płynący. A to dlatego, że nie ma tu wielkich fabryk i mleczarń, sery wyrabia się tradycyjnymi metodami, z dala od przetwórń, sam biznes traktowany jest raczej jako rodzinny obyczaj niż interes. Familijne zakłady produkują na małą skalę, ale wcale to nie oznacza, że sery nie są popularne. Widok (przynajmniej jednego) kieliszka wina i duża porcja sera ułożona na drewnianej desce, z której każdy kroi sam, to nienadzwyczajny widok, szczególnie w Alentejo i Algarve.

Gueijo de serra (ser z gór), nazywane tak ze względu  na miejsce występowania, powstają z mleka koziego i owczego. I to właśnie jest mój typ kuchni portugalskiej! Król wśród tych żółtawych przysmaków to ser owczy Serra da Estrela, robiony ręcznie według rygorystycznych zasad, powstaje od listopada do marca. Ma twardą skórkę i mięciutkie wnętrze, trochę słodkawy posmak. Powstaje on w trzech etapach, a wykorzystuje się mleko owiec wyłącznie rasy Bordaleira. W pierwszym stadium dodaje się sól i proszek ze zmielonych kwiatów kardu. Drugi etap to ser amanteigado, czyli maślany. Aby uzyskał on odpowiednią konsystencję musi leżeć miesiąc w niskiej temperaturze. Taki ser je się łyżeczką, ale ja wolę czekać kolejne 120 dni, by powstał ser curado, czyli dojrzały. Bułeczkowy chleb z przydrożnej piekarni, ON, kierunek ocean i nie potrzebuję niczego więcej. Chyba, że po drodze spotkam kolejne serowe przysmaki. Chociażby, takie jak Queijo de Évora – mieszanka koziego i owczego mleka z mojego smakowo ulubionego regionu – Alentejo. W serze Terrincho z Bragancy wyczuwa się słodko-gorzkawy posmak, a nawet orzechowy. Jednak rozszerzają mi się źrenice, krew szybciej płynnie, a usta się otwierają, gdy widzę i czuję ser z São Jorge wyrabiany na Azorach. Kiedy dojrzewa – twardnieje i schnie. Jego początki sięgają oceanicznych przygód, i wciąż jest najlepszym prowiantem dla żeglarzy. Trudno mi stwierdzić, czy to jego smak, czy żeglarskie historie dają mu pełną dziesiątkę. A na deser? Biały, miękki ser requeijao, z wyglądu zupełnie jak polski twarożek, w smaku już niekoniecznie. Portugalczycy jedzą ten rodzaj sera jako podstawę, bądź dodatek deserów, zawsze na słodko. Bica jest najbardziej rozpoznawanym portugalskim słowem (nazwa czarnej kawy podawanej w najmniejszej filiżance), ale jest też wydanie o wiele jaśniejsze – serowe. Jak większość portugalskich serów i ten jest słonawy. Czy producenci dodają tony soli, by zabić smak? Zgrzeszyłam o tym myśląc, a co dopiero pisząc. Mleko, z którego wyrabia się sery pochodzi od zwierząt, które pasą się w nadmorskich regionach. Pastwiska na Południu wcale nie w oddali mają cudowne oceaniczne pejzaże. Bica jednak to trójskładnikowy ser, znajdziemy tam mleko z kozy, owcy i krowy. Nie jest tak bardzo popularny, jak sery które opisywałam powyżej, ale wystarczy plasterek, by rozpoznać jego smak.

Festiwal mięsa uważam za udany i trafiony, jako, że spróbowałam tuzin serów, a wyszłam z kolejnym.

Bo na Południu zwyczajnie jest więcej facetów

A oto i dowód. Przejścia dozwolone tylko dla mężczyzn.

Dzień drugi: Przylądek Ciepłych Gaci

Nocne opowieści Lizy o karaluchach w Birmie, poprzedzone dokładnym opisem tłustych larw jedzonych w Korei Południowej nie pozwoliły mi spać długo. Nawet po przebudzeniu wciąż się drapałam. Wyszłam poszukać nie Bears Grilsa (na pewno pamiętacie go z Discovery, jedzącego jeszcze ruszające się stworzonka, zresztą w moim wieku zdobył Mount Everest), a oceanu. Jednak po drodze przypomniałam sobie o bardziej cywilizowanych przysmakach. Ruszyłam do piekarni z myślą o przygotowaniu algarveskiego śniadania. Przywitało mnie dziesięciu mężczyzn (tak, liczyłam), o przepraszam, jedenasty sprzedawał owoce. Wszyscy mierzyli mnie wzrokiem nawet w poprzek. Jedyną kobietą była dość męska sprzedawczyni, pewnie jej głos przystosował się do brzmienia większości. Wybrała dla mnie wszystko, co najlepsze, czyli zwyczajnie po trochu wszystkiego, co sprzedawała. Wzrok mężczyzn odprowadził mnie do warzywniaka i kolejnych kilku powitał. W końcu wychodzący na ulicę mieszkańcy to w większości samce, a marzec jest jeszcze niedźwiedzim snem, więc nikt nie spodziewał się turystów.

Nigdy w życiu nie jadłam słodkiej bułki z pieczonym smalcem. I chyba nie zjadłabym, gdybym wcześniej wiedziała, że brązowe kropki to nie prażone orzechy. Do tego miejscowe chouriço (hiszpańska kiełbasa z wieprzowiny ma wiele odmian w tym portugalską) oraz Evora De L’Alentejo, ten kozi ser, konserwowany w oliwie dojrzewa przez rok, a co najważniejsze wyrabia się go tylko w Alentejo, regionie, do którego pojedziemy na festiwal mięsa.

Tymczasem przed nami Cabo de São Vicente.   I oczywiście nawet mając wyznaczoną trasę, wykonanie kilku kółek wokół ronda okazało się koniecznością. Nawet nie wiem kiedy mój mózg kierowcy zaczął szybciej reagować na niemieckie okrzyki.  Koniec świata. Te dwa słowa rozbrzmiewają w uszach za każdym otwarciem powiek. Jeśli będziesz w Portugalii, koniecznie, nawet idąc tydzień piechotą, musisz pojechać na Przylądek Świętego Wincentego. Jest to najbardziej na południowy zachód wysunięta część Europy, leżąca w prowincji Algarve, 6 km od Sagres. Nazywany przez żeglarzy Przylądkiem Ciepłych Gaci, bo tutaj były już tylko ciepłe prądy. Z lewej strony ocean, z prawej – ocean, a na przeciwko – ocean. Mój duży palec u prawej stopy wychodził już poza Europę. Wiadomo, że dalej jest Afryka, a na prawo Ameryka, ale jedyne co widać w tym momencie to raptowny koniec. Nie ma tam plaż, są ogromne klify. Nie ma łagodnych zejść, ale urwiska. Niesamowitość właśnie wyraża się w jakby zupełnie niespodziewanym końcu. Nie jest to jednak dekadentyzm, wręcz przeciwnie… Malutki przylądek, jedna czerwona latarnia, turyści, małe targowisko z owczymi… skarpetami. Pominęłam jeden malutki szczegół, w końcu zmuszający nas do opuszczenie końca kontynentu i ciepłych gaci, które wcale takimi nie były – wiatr, wietrzysko, wicher, pęd…

Benagil. I wielka dziura, nawet dwie – wioska i jaskinia. Po drodze spotkaliśmy Dutcha. Tym razem nie padło pytanie: gdzie jesteśmy, ale gdzie jest ta wielka kominowa dziura. Pan Dutch malował płot na błękitny kolor. Miał zlewać się z kolorem oceanu, no powiedzmy prawie mu się udało. Jak i pozostali mieszkańcy okolicznych terenów zdziwił się na nasz widok, podobnie do nich nie miał w otoczeniu kobiety, i tak jak reszta był bardzo serdeczny. Już wiedzieliśmy, że dopiero wrócił z Maroka, każdą zimę spędza na Południu Portugalii i cieszy się, że wciąż może podróżować tylko z plecakiem na ramionach. Miałam ochotę popłynąć kolorową łódką do tego wielkiego niby wulkanicznego wnętrza, ale nawet nie ośmieliłam się zapytać w szeregu stojących, pijących kolejną kawę rybaków. Fale liczyły metr, czasami może i więcej, co najwyżej więc mogłam popłynąć wpław. Mogłam, ale kto mógł przewidzieć, gdzie wyląduję?

Portimao. Będąc na Południu każdy musi odwiedzić małe miasteczko. Mieliśmy szczęście być tam jeszcze przed zatłoczonym turystycznym okresem. Sama wioska wygląda tak, jak większość portowych, południowych przystani – uroczo. Zjawiskowe są przepiękne, klifowe wybrzeże usiane skałkami i grotami. Cud miód! Miłośnikom żagli znane z World Match Racing Tour, nam tego dnia z pikniku nad jaskinią. Wyjeżdżamy. Znowu rondo, tym razem glosy były podzielone, trzy okrążenia, tabliczka Silves i trafione niezatopione, bo nieportowe miasteczko.  W średniowieczu przez krótki czas było nawet stolicą Portugalii, chyba bardzo krótki, bo raczej nie jest to perła, w odkryciu której przemierza się pół kraju. Mauretańskie uliczki i wielokulturowe zabytki: arabski zamek, gotycka katedra swoją drogą powstała w miejscu dawnego meczetu, zabytkowy Krzyż Portugalii z XVI wieku. Dla mnie najciekawsze  były rzędowo rosnące drzewa pomarańczowe i cytrynowe, a może bardziej to, co z tych owoców robią Południowcy. Przepyszna mieszanka: w kwadraturze koła upieczony chleb, lokalny kozio-krowi ser i wyciągnięte z piwnicy słoiki marmolady z rosnących nieopodal grejpfrutów. To mój smak Południa!

Pytanie drugiego dnia to: co jest typową potrawą regionu Algarve?

Ze względu na poziom trudności, a raczej łatwości 😉 portugalski koguci obrusik poleci do wylosowanego zwycięzcy.